Osobiście rozumiem postęp jako wynalazek, rozwój, osiągnięcie lub
uszlachetnienie czegoś, dokonane:
- z poszanowaniem i dbałością o przyrodę oraz rządzące nią prawa,
- z poszanowaniem i dbałością o odrębność kulturową danej społeczności oraz
- z poszanowaniem i dbałością o zdrowie i kondycję energetyczno-duchową
ludzkiej istoty.
Cieszy, że jest już spora grupa
ludzi, pracujących nad nowymi rozwiązaniami, które nie obciążałyby środowiska i
nie wpływały negatywnie na zdrowie człowieka. Niestety wciąż jeszcze wielu
patrzy mniej lub bardziej krótkowzrocznie. Byle było szybciej, łatwiej,
wygodniej, więcej, wydajniej... "Poprawia" się więc i wyzyskuje
przyrodę, niszczy regionalizm, ogranicza człowieka. O skutkach chemicznie
"ulepszonej" żywności nie wspominając.
Nie chciałabym się tu rozwodzić o
rzeczach oczywistych, takich jak degradacja środowiska czy właśnie owa skażona
żywność i jej wpływ na organizmy żywe. Warto
przyjrzeć się (ścisłemu, jak się okazuje) powiązaniu tych zjawisk z degradacją kultury, duchowych wartości oraz
wspólnotowości.
Niedawno, podczas pracy nad kalendarzem słowiańskim,
trafiłam - w tomie 82 znakomitej skądinąd publikacji "LUD" wydawanej
przez Polskie Towarzystwo Ludoznawcze - na artykuł Artura Gawła pod tytułem
"Tradycyjne zwyczaje i obrzędy żniwne na Białostocczyźnie". Cytując
autora, zachęcam do zagłębienia się w problem zmian spowodowanych postępem
technicznym w obrębie sposobu pracy i gospodarowania na roli:
"Jeszcze przed II wojną światową w części zachodniej
Białostocczyzny w powszechne użycie weszły kosy, w części wschodniej odbyło się
to generalnie tuż po jej zakończeniu. Kosy były już znane dużo wcześniej,
lecz używano ich wyłącznie do koszenia trawy. Zastępowanie sierpów przez kosy
napotykało na opór ludzi starszych,
którzy nie mogli pogodzić się z tak gwałtowną przemianą w zakresie techniki
zbioru zbóż. Zmiana polegała bowiem nie tylko na technicznym zastąpieniu
jednego narzędzia przez inne, lecz spowodowała pewne przemiany w sferach
obrzędowej i społecznej. Znaczne przyspieszenie tempa pracy wpływało
niekorzystnie na kultywowanie dawnych zwyczajów. Innym, znaczącym społecznie rezultatem wprowadzenia kos
była utrata pracy przez starsze kobiety (...). Wprowadzenie kos do sprzętu zbóż
spowodowało zmianę ról
pełnionych w czasie żniw przez kobiety i mężczyzn, ci ostatni przejęli rolę koszących zboże, podczas gdy
kobiety "podbierały", tj. wiązały snopki."
ŻĘCIE A KOSZENIE: Przyjrzyjmy się jeszcze dokładniej
różnicom w ścinaniu zboża za pomocą sierpa oraz przy użyciu kosy:
SIERP: "Pracę
rozpoczynano rankiem, jednakże nie wcześniej niż znikła rosa. 'Żeńcy', bo tak
najczęściej nazywano żniwiarzy, ustawiali się w określonym porządku - na czele stawała
kobieta najsprawniej żnąca, zwana 'postacianką'. (...) Zdarzało się, że nie wszystkie osoby za nią
nadążały, trzeba było bowiem nie tylko utrzymać odpowiednie tempo, lecz także
zachować dokładność w pracy. (...)
Podstawowym
narzędziem żniwnym, aż do końca okresu międzywojennego, był sierp. Sierpy były
wyrabiane przez kowali wiejskich,
dopiero w okresie międzywojennym zaczęły pojawiać się wyroby fabryczne. (...)
Sierpy należało co jakiś czas (zwykle co dwa, trzy lata) ostrzyć, czyli
'ząbkować'. Wzdłuż krawędzi ostrza znajdowały się nacięcia, tzw. 'ząbki',
ułatwiające ścinanie.
Nacięcia
te, po pewnym czasie zależnym od intensywności użytkowania, ulegały starciu.
Aby przywrócić ich pierwotny stan, kowale nacinali powierzchnię ostrza służącym
do tego celu przecinakiem, zwanym 'zubiłem'. Każdego roku, już od wczesnej
wiosny, ustawiały się przed kuźniami kolejki osób pragnących naostrzyć swoje
sierpy. Usługa ta kosztowała w okresie międzywojennym około jednego złotego,
natomiast nowy sierp od dwóch do trzech złotych. Znacznie częściej ostrzyło się
sierpy na toczydłach, ale wówczas tylko powierzchnię ostrza nieząbkowaną. Sierpy różniły
się między sobą wielkością, każdy mógł więc dobrać dla siebie najbardziej mu
odpowiadający. Nie każdy sierp
uzyskiwał pozytywną ocenę żniwiarzy: 'Dobry sierp powinien mieć jad', to jest
być odpowiednio ostry. Inna opinia głosiła: 'Jak sierp był dobry, to mało było
czuć, że się żnie'
Wydajność
pracy żniwiarza posługującego się sierpem wynosiła w ciągu jednego dnia od jednej do
dwóch kop, tj. 60 - 120 snopków. Jak
twierdzi mieszkanka wsi Pierożki, gmina Szudziałowo: 'Jak ktoś nie nażnął kopy
za dzień, to nie był żniec'. Efektywność pracy zależała w głównej mierze od
zboża, jakie zżynano: na glebach piaszczystych, gdzie było ono rzadsze i
grubsze, żęło się ciężej, na żyźniejszych łatwiej. Najtrudniej żęło się na
gruntach, które wcześniej leżały odłogiem. (...)"
KOSA: "Istniały dwie
techniki koszenia zbóż: 'na pokos' i 'na ścianę'. (...) Na polu koszono
zazwyczaj w trzy - cztery kosy, a zdarzało się również i tak, że było ośmiu, a
nawet dziesięciu kosiarzy. Oprócz kosiarza przy sprzęcie zboża brały udział
jeszcze dwie osoby: pierwsza z nich - zazwyczaj kobieta, formowała snopki,
druga - zwykle mężczyzna, wiązał je powrósłem. Z czasem, kiedy zaprzestano
wymagającego znacznej siły wiązania snopków przy pomocy kołka (...), rolę
mężczyzny przejęła kobieta formująca snopki. Mężczyzna, który kosił zboże zwany
był w części zachodniej Białostocczyzny 'kośnikiem' (...). Kobieta, która formowała,
a następnie wiązała snopki, nosiła miano 'podbieracki'. Mężczyznę wiążącego
snopki kołkiem nazywano (...) 'wiazalnikiem'.
Wydajność
żniwiarza posługującego się kosą wzrosła kilkakrotnie, przeciętnie koszono od
trzech do pięciu kop, tj. od 180 do 300 snopków, a wyjątkowo dobry kosiarz potrafił skosić nawet 8 - 10 kop. (...)W dużej mierze wydajność zależała od zboża, które
koszono - jeśli było wysokie i gęste zbierano więcej.
Do kos
używanych w czasie żniw mocowano dodatkowe urządzenia służące do równomiernego
odrzucania pokosu. (...) Kosy ostrzono przy pomocy osełek kamiennych i
drewnianych (...) W czasie żniw kosy wymagały nawet dwukrotnego klepania w
ciągu jednego dnia, stąd też kosiarze zabierali ze sobą stołeczki z babkami i
klepali je w miarę potrzeby na polu.
Kosy w
przeciwieństwie do sierpów były już wyrobami wyłącznie fabrycznymi, nabywanymi w sklepach lub na targach."
ŻNIWA, SUSZENIE, ZWÓZKA, ZNÓW SUSZENIE:
"Jak już wyżej zaznaczono, istniał podział prac wykonywanych przez
żniwiarzy, przeważająca ich część żęła lub kosiła zboże, pozostali wiązali
snopy i układali kopice. (...) Snopki nakrywające (...) starano się układać
tak, ażeby ścięte końce zboża zwrócone były na południe lub na wschód, co miało
przyspieszyć ich wyschnięcie. (...) Po ułożeniu każdej kopicy należało 'buźki
jej dać, żeby stała i chlebek z niej był'.
Snopy
przewiązywano powrósłami skręconymi ze zboża, które zbierano (...). Wielkość
zbiorów określano według liczby zebranych snopków, przy czym stosowano
sześćdziesiętny system liczenia, podstawową wielkością była więc 'kopa'. W celu
ułatwienia liczenia snopy grupowano w kopicach złożonych z dziesięciu,
dwunastu, piętnastu, trzydziestu, a nawet sześćdziesięciu snopków.
Zwózka
zboża odbywała się po około tygodniu, a w przypadku gorszej pogody po dwóch
tygodniach od dnia zżęcia zboża. Zboże zwożono wozami wyposażonymi w długie
drabiny, na których można było pomieścić dwie-trzy kopy snopków (120-180 sztuk)
(...). Przed rozłożeniem snopków na wozie rozścielano na nim lnianą płachtę,
zwaną 'radnem', na której gromadziło się ziarno wytrzęsione w czasie
transportu. (...)
Zboże
starano się zwozić w dni pogodne, słoneczne. (...)
W
sąsiekach rozkładano żerdzie zwane 'łagunami' bądź 'opołami', na które
wykładano snopki, co miało zabezpieczyć zboże przez bezpośrednim przyleganiem
do gruntu, a przez to zapobiec jego butwieniu. (...) Zboże układano w stodole
warstwami, aż po dach budynku. Jeśli nie mieściło się w stodole, to pozostałą
część składowano w brogach. Spoczywało tam do czasu młócki, czyli do nastania
zimy."
ZANIK RODZIMEJ KULTURY:
"Postępujący proces zaniku zwyczajów i obrzędów żniwnych wynika przede
wszystkim z dwóch przyczyn. Po pierwsze należy wymienić przemiany w gospodarce
wiejskiej, a więc wprowadzenie nowych technik uprawy ziemi oraz nowoczesnych
maszyn. Po drugie przemiany w sferze świadomości zarówno jednostki , jak i
całych społeczności wiejskich. Chodzi tu głównie o przejmowanie wzorców
kulturowych płynących z miasta (...). Warto również podkreślić, że obrzędy nie pełnią
już roli jednoczącej społeczność lokalną. (...) Stare obrzędy i zwyczaje nie są zastępowane przez
nowe, które nawiązywałyby do nich formą i treścią."
Artur Gaweł, "Tradycyjne zwyczaje i obrzędy żniwne na
Białostocczyźnie", Lud. t 82. 1998
_________________________________________________
WNIOSKI:
Powszechnie uważa się, że od czasów
starożytnych aż do okresu międzywojennego XX wieku niewiele tak naprawdę się u
nas zmieniło w sposobie uprawy roli oraz w agrarnej obrzędowości. Nawet umowne
tysiąc lat duchowej władzy i wpływów chrześcijaństwa nie wykorzeniło z niej
dawnych wierzeń i zwyczajów. Więcej nawet: samo chrześcijaństwo musiało je
przyjąć, dokonując zupełnie powierzchownych i dość łatwych do przejrzenia modyfikacji.
Działo się tak między innymi dlatego,
że nasza rodzima, słowiańska duchowość wynika z głębokiego rozumienia świata
przyrody i jej praw. Człowiek, rzeczywiście pracujący w przyrodzie, czy to w
dawnych czasach wolnej Słowiańszczyzny, czy w nowej kościelno-feudalnej
rzeczywistości, chcąc cokolwiek uprawiać, nie mógł odejść od owych
wiecznietrwałych kosmicznych i przyrodnych praw, znajomości których wyrazem są
właśnie dawne, rodzime obrzędy. Co zaś równie ważne, napracowawszy się niemało, umiał
okazywać przyrodzie i Matce Ziemi szacunek i wdzięczność.
Rzeczą znamienną jest, że aby żyć w
równowadze, należy umiejętnie rozkładać swoją uwagę na sprawy duchowe i... na
pracę z ziemią. W pierwszej kolejności dotyczy no nas, Słowian, jako że Słowianie to lud z przyrodzenia i pochodzenia związany
z ziemią!!! Rolnictwo było jednym z najważniejszych aspektów bycia w
przyrodzie. Nasza duchowość i nasza obrzędowość nierozerwalnie związane
są z uprawą roli i ogrodów oraz z hodowlą zwierząt, takich jak kury, gęsi,
kozy, owce czy czerwone krowy. Nie ma
mowy o słowiańskiej duchowości w oderwaniu od przyrody i nie ma mowy o
słowiańskich świętach w oderwaniu od uprawy i rolnictwa! Każde z dorocznych
słowiańskich świąt ma podstawowe agrarne znaczenie i dysponuje szeregiem
zwyczajów i obrzędów, dziś byśmy powiedzieli "magicznych", mających
wpłynąć na przyszły urodzaj. Także źródeł naszej wspólnotowości i poczucia
solidarności należy szukać w łączącej nas wspólnej pracy na roli.
Jako ludzie mamy skłonność o
ułatwiania sobie życia. Po co pracować więcej, jeśli można mniej? Większość
naszych wynalazków powstało po to, by żyło się nam wygodniej. Wydajność,
szybkość, wygoda i poprawa bezpieczeństwa - to są kierunki naszego rozwoju
cywilizacyjnego. Niestety, jeżeli nie weźmiemy przy tym pod uwagę przyrody,
kultury i własnego zdrowia, zarówno fizycznego, jak i duchowego, wykoleimy się
jako ludzkość razem z tym naszym pociągiem do łatwiejszego życia.
Czasem warto zrezygnować z jakiegoś
"więcej" i jakiegoś "szybciej", by zachować siebie i swoją
kulturę.
Dzisiaj żyjemy w iluzji dobrobytu i
wygody. Większość z nas nawet nie miało styczności z uprawą roli, bo zajmują
się tym naprawdę nieliczni. Większość zaś owych nielicznych uprawia rolę bez
jakiegokolwiek poszanowania praw przyrody, gwałcąc, wyzyskując oraz zatruwając
ziemię, "produkując" "produkty spożywcze", jak obecnie
nazywa się jej płody. Kto robi to z miłością i wdzięcznością? Kto pozwala
owocom rzeczywiście dojrzeć? Kto troszczy się o zwierzęta? Wynaturzyliśmy się
do granic, traktując przyrodę jak linię produkcyjną.
Obecnie dążymy do tego, aby w
obrzędowości słowiańskiej odżyły korowody, trzymanie się za ręce... żeby w
plemieniu płynęła energia - od jednego człowieka do drugiego człowieka, żeby
Jednia stawała się istotą bytu każdego z osobna i całej społeczności.
Tymczasem...
Dawniej było tak: ręce żeńcy
przekazywały zboże w ręce wiążącego snopy, następnie w ręce układających je na
wozy i później w stodołach, wreszcie w ręce młócących cepem, skąd ziarno trafiało w ręce mielących i piekących, aż w postaci chleba,
kołacza pojawiało się w rękach tego, kto się nim posilał. Trudno wyobrazić
sobie piękniejszy korowód!
Teraz zaś... Maszyna sieje, maszyna
żnie, maszyna suszy, maszyna miele, maszyna miesza, maszyna piecze... a my jak
te roboty nie czujemy już ręki przyłożonej do stworzenia chleba naszego
powszedniego. Jesteśmy jak trybik w maszynie systemu. Tutaj nie ma przepływu ludzkiej energii! Nie ma przepływu
wdzięczności dla przyrody za plon! Nie ma korowodu! Nie czujemy nawet potrzeby
wyrażenia naszej wdzięczności w obrzędzie i modlitwie! Wszystko to jest jakieś
puste i bez znaczenia.
Mamy nasze więcej. Ale w jakiej
jakości?
Na przykład zboże. Dawniej uświęcone,
upragnione, zaopiekowane i starannie, z czcią i wdzięcznością zżęte (zdrowe,
witalne i - jak byśmy to dziś określili - pełne dobrej energii) zostawało
najpierw jeszcze jakiś czas na polu, spokojnie sobie dosychając, następnie w
podniosłej atmosferze przewiezione do stodoły dojrzewało sobie dalej w kłosach,
dopiero zimą było wymłócone. W ten sposób stawało się strawnym dla człowieka.
Dziś mamy naukowców, którzy wykazują, że właśnie taki sposób gwarantuje nam
lepszą przyswajalność substancji zawartych w ziarnach, lecz cóż nam po mądrościach
naszych naukowców skoro nie mamy dostępu do takiego zboża? Bo dla szybkości i
oszczędności dzisiaj na pole wjeżdża wielki wypasiony kombajn, rach-ciach ścina
zboże (obficie plonujące, bo naukowcy umieją też "poprawiać" pod tym
kątem przyrodę, jak również zalecają odpowiednie chemiczne świństwa, które są w
mocy wytruć całe życie poza jednym wybranym, pożądanym przez rolnika gatunkiem)
od razu oddzielając ziarna od "plew", po czym ziarna trafiają do
gigantycznych silosów. Ubogie to w wartości i mniej przyswajalne, ale za to
przeciętny Kowalski ani palcem nie musi ruszyć. Pójdzie i kupi w hipermarkecie
chleb z - jakże by inaczej - "ulepszaczami". Tylko... jak za taki
chleb podziękować modlitwą? Na przykład taką, jaką proponuje Žiarislav:
Chwała za dary z czystego zdroju,
chwała istnieniom, dzięki którym
przyszły
i temu, kto je przygotował.
Wieczne światło
żywe światem
daruj siłę
rodną żywię
w nocy i we dnie
budź świadomość
ochraniaj duszę
oświecaj ducha
pomóż w mądrości
pomóż w miłości
i w rozumieniu
wszystkich istności.
Równie przykre jak dla środowiska i
naszego zdrowia są skutki takiego stanu rzeczy dla naszej rodzimej kultury. Skoro
przeciętny Kowalski nie ma styczności z uprawą, a szerzej rzecz ujmując - z
przyrodą, kultywowanie dawnych obrzędów zwyczajnie... traci sens! To więc,
co przez 1000 lat nie zatraciło się mimo nowej, kościelnej narracji, w ciągu zaledwie 50-60
niemal doszczętnie zniszczył tak zwany postęp techniczny i technologiczny.
Ale... skoro słowiańska kultura
organicznie związana jest z pracą przy uprawie... Kim będziemy, gdy zatracimy
jej podstawę?
Ludem bez własnej kultury.
Już niemal całkowicie zniszczyliśmy
naszą obrzędowość. Bo zaprawdę - gminne dożynki organizowane przez garstkę
ludzi wciąż związanych z ziemią, lecz dzisiaj już raczej przedsiębiorców,
producentów produktów... dla całej rzeszy zjadaczy hipermarketowego chleba,
chcących co najwyżej od czasu do czasu pobawić się w "folklor" - pokiwać się przy ludowej kapeli, przegryzając frytkami lub cukrową watą,
duchowe znaczenie jednego z najistotniejszych słowiańskich świąt - Dożynek i
Plonów jest praktycznie żadne.
Jak wielką, głęboką świadomość mieli
ci starsi ludzie, o których pisze Artur Gaweł, którzy w czasach przed II wojną
światową nie chcieli zamienić sierpów na kosy! Wiedzieli, że będzie szybciej i
efektywniej, i to kilkakrotnie! Nam
dzisiaj, w dobie kombajnów, może wydawać się, że to śmiesznie nieznaczna
zmiana. A jednak był to przewrót. W tekście pana Gawła czytamy, że doszło do
fundamentalnej zmiany, bo zamiany ról męskich i żeńskich. Całkowitej zmiany energetyki!
Teraz dochodzi pogorszenie się jakości zboża na rzecz ilościowej
pseudowydajności (pseudo, skoro obniżyła się wartość odżywcza i jego
przyswajalność). Żremy za dużo, puchniemy, uczulamy się na gluten, trujemy
otoczenie i nie potrafimy już czuć i okazywać wdzięczności. Czy to rzeczywiście
jest postęp?
Do tego dochodzi jeszcze jedna rzecz
- rolnicy, z którymi rozmawiałam, mający duże gospodarstwa (bo tak zostało
pokierowane "rozwojem" naszej wsi, że z małych gospodarstw nie sposób
się utrzymać, choć to właśnie one powinny być podstawą dobrobytu kraju),
posiadający maszyny i dysponujący najnowocześniejszymi technologiami, skarżą
się: "kiedyś każdy sobie pomagał, teraz nie, teraz każdy tylko swojego
pilnuje". I oczywiście: "Muszę tyle pracować, że zwyczajnie nie mam
czasu dla siebie". Tymczasem wyznacznikiem prawdziwego dobrobytu jest
właśnie CZAS. Czy to aby nie o niego chodziło w tej całej gonitwie za postępem?
Miało być przecież... szybciej?
Obecny system - kapitalizm - zaszczepia
w nas nieustającą chciwość na więcej. Nazywa się to postępem, wzrostem
wydajności. Można to realizować, mając za nic drugiego człowieka, za nic
przyrodę i Matkę Ziemię, za nic prawa Wszechświata. Trzeba wielkiej odwagi, by
w takim systemie powiedzieć sobie: Dosyć! Wystarczy! By zobaczyć otoczenie,
wyhamować dążenia, ukłonić się Wielkiej Matce, powiedzieć drugiemu człowiekowi:
siostro, bracie. Obok wartości materialnych dojrzeć wartości duchowe. Zatańczyć
we wspólnym kręgu ze wszelkim istnieniem i poczuć całą głębię bycia we
wspólnocie.
Podsumowując: Jeżeli chcemy zachować
zdrowie fizyczne, zdrowie duchowe oraz swoją kulturową tożsamość, nie ma
wyjścia - trzeba zakasać rękawy, ruszyć tyłek i trochę popracować,
"pobrudzić" sobie ręce ziemią. Matką Ziemią.
Byłoby właściwym zachować przynajmniej cząstkę dawnych zwyczajów. Taką
"homeopatyczną" cząstkę, ale o potężnej sile. Obok pola uprawianego w
sposób nowoczesny, przeznaczyć choć kąsek ziemi pod uprawę ręczną, gdzie będzie
się czuło sacrum trudu, starania i wdzięczności, gdzie zachowany będzie
bezpośredni kontakt z ziemią, rośliną i ziarnem, gdzie z czcią i obrzędem,
rozpoczynając żniwa za pomocą sierpa dokona się Zażynku, na koniec zaś z
ostatnich kłosów zaplecie "Przepiórkę" i włoży w nią kawałeczek prawdziwego
chleba. Niech chociaż kilka ziaren z takiej ręcznej pracy trafi do silosu
pełnego zboża i tam promienieje właściwą energią!
Kopice suszącego się zboża w Soli. W górach wciąż w wielu miejscach pracuje się ręcznie. |
_________________________________________________
Na deser, ale w nawiązaniu do
poruszonego tutaj problemu - proponuję wpis znaleziony na blogu Jarka Kefira.
Okazuje się, że droga w kierunku wyobrażeniowego raju, w którym wszystko jest
dostępne w całej obfitości, gdzie beż żadnego wysiłku wszystko można mieć, to
droga ku unicestwieniu!
I o tym wiedzieli
już najstarsi Słowianie, którzy wszak od zawsze twierdzili, że...
BEZ PRACY NIE
MA KOŁACZY!
Fragment wpisu ze strony Jarka Kefira:
"Przytoczę przykład szokującego eksperymentu, jaki
przeprowadził John Calhoun, o nazwie „mouse utopia„. Był to
eksperyment polegający na tym, że myszom laboratoryjnym stworzono odpowiednik
ziemskiego raju, z niczym nie ograniczonym dostępem do zasobów. Myszy nie
musiały walczyć o przeżycie, nie musiały żyć w znoju i trudzie, jak to w
naturze. Miały wszystko zapewnione i to pod dostatkiem. Eksperyment powtarzano
kilka razy. Efekt był zawsze taki sam. Nieograniczony dostęp do zasobów i brak
zagrożeń, brak tego okrucieństwa znanego z realiów matki natury, powodował
straszliwą degenerację a potem całkowite wymarcie populacji.
Eksperyment podzielono na kilka faz:
Faza 1 – Okres przystosowywania się (0-104 dni). Myszy miały problem z
przystosowaniem się do siebie. Zaczął się tworzyć podział terytorialny. Nowe
myszy zaczęły się rodzić w dniu numer 104.
Faza 2 – Gwałtowny wzrost populacji (105-314 dni). Wykształca się pozycja
społeczno-socjalna charakterystyczna dla populacji ludzkich. Większość młodych
rodzi się w sektorach gdzie przebywają dominujące samce. I to pomimo tego, że
dostęp do zasobów był dla wszystkich nieograniczony. Pod koniec tej fazy było
trzy razy więcej samców nie dominujących niż tych przystosowanych.
Faza 3 – Okres równowagi (315-559 dni). U samców zanikają odruchy społeczne
i umiejętność obrony terytorium. Samice przejmują część zachowań samców i stają
się bardziej agresywne. Niestety, także wobec własnego potomstwa. Szerzy się
przemoc, samce przestają zabiegać o samice, zagryzają siebie nawzajem. Pojawia
się męski homoseksualizm. U samic rozwija się bezpłodność, organizmy cofają
funkcję rozmnażania. Młode które się rodziły, były odrzucane przez matki i nie
wytwarzały żadnych zachowań społecznych.
Faza 4 – Okres wymierania (560-1588 dni). Powszechna bezpłodność. Nieliczne młode
nie przeżywają. Pojawili się tzw „beatifoul ones„, czyli zniewieściałe
samce. Wykazywały się zerową agresją, nie zabiegały o samice, i przesadnie
dbały o swoje futerko. Dzisiejszym odpowiednikiem tych zachowań u ludzi z
pewnością są hipsterzy, tzw „drwaloseksualni” („lumberseksualni„).
Ktoś wmówił mężczyznom z Zachodu, że wygląd Osamy bin Ladena jest cool i ta
głupia moda się rozprzestrzenia. Ja tam golę się aż dwa razy dziennie odkąd
jest ta moda. Nie chcę wyglądać jak islamista. Ale do rzeczy: przed wymarciem
całej cywilizacji myszy doszło do jej straszliwej degeneracji. Osobniki były
nieagresywne, niezdolne do rozrodu i wyjątkowo głupie, choć zdrowe.
Powstaje tutaj bardzo ważne pytanie. Jak wiele tych schematów
z przedstawionego tu eksperymentu, dotyczy nas, ludzi? Chyba wszyscy zgodzą się
co do tego, że ludzka cywilizacja znajduje się w stanie dezorganizacji i
rozpadu. Wszystkie spoiwa scalające przez poprzednie tysiąclecia społeczeństwa
i narody, teraz są niewydolne. Łańcuchy wzajemnych powiązań osłabły i
rozluźniły się."
Czy macie jakiś adres@ bo chciałbym coś Wam przesłać do tego tematu. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńWitaj, Jarku. Możesz pisać na kontakt@zrzeszenieslowian.org
UsuńPozdrawiamy :)