poniedziałek, 20 listopada 2017

Pocztówka ze Szwecji




Jesień w 2017 roku zaczęła się niezbyt dobrze dla solańskich jeleni - przez dwa tygodnie było przenikliwie zimno, wiał silny wiatr, grzęzło się w gliniastym błocku i wciąż padało, padało, padało... Kiepskie warunki na zdobywanie względów zmokniętych łań. Te zresztą zamiast oglądać się za pięknymi, rosłymi samcami, wolały zakradać się do naszego nieogrodzonego jeszcze dobrze ogrodu, ażeby buchnąć stamtąd smakowite pomidory i kabaczki. Któregoś wieczora, zapewne szukając tu szczęścia w miłości, przeszedł nam prawie pod nosem rogaty król polskich lasów, ogromny jak koń, potężny jak byk. Mgliste, deszczowe, pochmurne rykowisko.

Cieszyliśmy się, kiedy po wielu takich dniach zza chmur wreszcie wyszło słońce. Wybieraliśmy się bowiem z wizytą do Szwecji, do Jerzego Przybyła, „pasterza jeleni”. Mogliśmy mu teraz przekazać, że dobrze im się wiedzie, że rykowisko trwa.

Nasz wyjazd do Szwecji spowodowany był nie tylko przyjacielskim zaproszeniem artysty, lecz także koniecznością udokumentowania jego wielkich przestrzennych dzieł w Västervik oraz w Gamleby.

Na prośbę Jerzego oraz jego rodziny zawieźliśmy mu kilkanaście obrazów, które do tej pory można było podziwiać w Przybyłówce - było to kilka starszych prac artysty, a także jego portrety - pędzla jego córki oraz kolegów po fachu - Jerzego Dudy-Gracza i Agnieszki Świstek.

Ze wszystkimi przyjaciółmi Jerzego oraz z miłośnikami jego sztuki, chcielibyśmy podzielić się wrażeniami z pobytu w jego obecnym miejscu zamieszkania, w miejscach, w których tworzył, które zwiedzał i zwiedzać polecał. Będzie to fotoreportaż ze Szwecji widzianej naszymi i Jerzego oczami. Pocztówka, adresowana także do Ciebie!





 ***

Opuszczanie portu w Gdyni - a port to ogromny...







Zbliżamy się do portu Karlskrona w Szwecji. Wstaje słońce, morze robi się błękitne. Duże wrażenie robią wystające tu i ówdzie skały, niektóre zabudowane...










Przybyliśmy do Przybyła! Do jego mieszkania w Norrköping.









I zostaliśmy tam... uraczeni. Jak się okazało, wspólna biesiada przy stole, na którym podawane są raki to szwedzka tradycja. Do tego zestawu należą jeszcze rozmaite dodatki w kolorze rakowym lub z rakowymi wzorkami. 


 
Na drugi dzień po przyjeździe - miłe zaskoczenie. Okazało się, że w Norrköping jest akurat "Noc Kultury", otwarte były muzea, wieczorami w różnych miejscach miasta odbywały się występy muzyczne. Dzień jednak zaczęliśmy od wyjątkowego koncertu. Jerzy zaprosił nas bowiem na występ swojego wnuka, Egona. Przyzwyczajenie z Polski kazało się nam spodziewać grupki przedszkolaków rzępolących do robiących dobrą minę do ich gry rodziców i dziadków. Tymczasem trafiliśmy na fantastyczny koncert zorganizowany z okazji stulecia niepodległości Finlandii, przygotowany i zagrany przez profesjonalistów. Grające dzieciaki wplecione były w całość po mistrzowsku - dopełniając ją wyuczonymi, prostymi chwytami. Nad grą dzieci czuwała pani dyrygent, grały z nimi też niektórzy rodzice, w tym mama Egonka, córka Jerzego. Muzyka była cudowna, koncert wspaniały, dzieci szczęśliwe, a widzowie w pełni zadowoleni. Szok! Zaczęliśmy więc drążyć ten temat i dowiedzieliśmy się, że w tym przypadku szwedzki system nauczania sprawdza się znakomicie. Po pierwsze i najważniejsze - każde dziecko w Szwecji uczone jest gry na jakimś instrumencie. Aż nerwy biorą, jak się pomyśli, w jaki sposób dzieje się to w Polsce... te wszystkie straszne momenty z cymbałkami i trójkątami... Tam natomiast każde dziecko gra... Do nauki wprzęgnięci są także rodzice, którzy ćwiczą lub uczą się z dzieckiem. Dzieciu uczone są również współ-grania w grupie, co również ma ogromne znaczenie. 

Jeśli chodzi o muzea, odwiedziliśmy jedną z galerii, miejskie muzeum sztuki, muzeum miasta oraz muzeum pracy. Norrköping było bowiem miastem targowym oraz przemysłowym - tak jak w Manchaster, czy w naszej Łodzi rozwinięty był tam przede wszystkim przemysł włókienniczy. Można więc było zobaczyć także stare maszyny tkackie z różnych okresów. Następnego dnia odwiedziliśmy jeszcze Centrum Wizualizacji, gdzie pracowała także córka Jerzego, Kasia. Po zapoznaniu się tam z najnowszymi pomocami naukowymi, poszliśmy do tamtejszej sali kinowej, gdzie w systemie 3D w najnowszej technologii fulldom (czyli na sferycznym ekranie) obejrzeliśmy... polską animację "Dream to fly", po naszemu "Na skrzydłach marzeń", wytworzoną w Centrum Nauki Kopernik w Warszawie. Wrażenia? Niesamowite. Dla osób z chorobą lokomocyjną momentami trudne... ;) Było i to przyjemne uczucie narodowej dumy z osiągnięć naszych rodaków.



Zwiedzanie z przewodnikiem...


Szwedzkie pocztówki...





Brzoza. Ale te liście... niezwykłe. Okaz z parku, po którym spaceruje Mistrz.

W muzeum - dawne zawody.






Muzeum miejskie - animacja polegająca na "ożywiemiu" postaci, przedmiotów i zwierząt z rytów naskalnych z okolicy Norrkoping.



Wszystkiemu przyglądają się manekiny dawnych postaci - bardzo realistyczne.




Stare maszyny tkackie



Wnętrze dawnego sklepu. I cukier w krążkach :)
Nocna gra światła i cieni

Sferyczny ekran w sali kinowej w Centrum Wizualizacji
Początek filmu "Na skrzydłach marzeń" - lecimy nad jeziorem.

Centrum Wizualizacji - zaglądamy w ludzkie wnętrze.

I sięgamy... gdzie wzrok nie sięga ;)


Jerzy, który w Szwecji znany jest przede wszystkim z obrazowania mitologii nordyckiej, nie mógł nie zabrać nas do pobliskiego Hällristningar, gdzie mieliśmy możliwość zobaczenia niezliczonych petroglifów, czyli rytów naskalnych z epoki wikingów.













Nieco zmieniając temat, pozostając jednak w realiach szwedzkich - bardzo zaskoczyły nas ceny w sklepach. Zarobki Szwedów są rzecz jasna wyższe, więc i wiele cen, na przykład ceny ubrań, podróży pociągami, benzyny czy obiadu w restauracji, również są odpowiednio wyższe, ale ten stosunek zarobków do cen i tak sprawia wrażenie dość przyjaznego dla obywatela. Co nas jednak zszokowało - wiele cen produktów spożywczych, po zwykłym przeliczeniu na złotówki, było po prostu... niższych jak w Polsce! Przykładowo - półkilogramowa (!) kostka masła za 26,95sek w przeliczeniu na złotówki kosztuje tylko... 11,50. Dobrego masła, 82%. Co się stało z cenami za masło w Polsce, wiemy wszyscy. Naprawdę można tylko szeroko otwierać oczy ze zdumienia. Opłacało się tez zaopatrzyć tam w kawę. Naprawę dobra, szlachetna, polecona nam przez córkę Jerzego, kosztuje 40 sek za opakowanie czyli... 17 zł. Przy okazji dowiedzieliśmy się też, że kawa w Szwecji to świętość i odmówienie jej w gościnie to ciężkie obyczajowe wykroczenie! Wracając do szwedzkich sklepów. Byliśmy także zaskoczeni, znajdując w galerii handlowej sklep z materiałami z ogromnym, przeogromnym asortymentem. Było tam wszystko, łącznie z materiałami obiciowymi do wnętrza samochodów. Każdy rodzaj materiału w niezliczonych wersjach kolorystycznych. Ceny - znowu bardzo przystępne. Było nawet kilka rodzajów z przecenionymi - niesamowicie kusząco przecenionymi - końcówkami. No i te lny... Najrozmaitsze pod względem gramatury i zaplotu. O kolorach nie wspominając... No i stało się tak, że wyjechaliśmy ze Szwecji z dziesięcioma metrami pięknych, kolorowych lnianych tkanin! :)





Wybór lnianych tkanin...

Wybór lnianych tkanin.


Nadeszła wreszcie pora, żeby wyruszyć na Górę Tańczącego Garpa, do Gamleby. Na górze znajduje się ok. 80 rzeźb, wykonanych przez Jerzego Przybyła z włóknistego betonu. Wkrótce na "Przybyłówce" opublikujemy osobną stronę poświęconą temu miejscu. Naszym wielkim marzeniem było uwiecznić na zdjęciach dzisiejszy stan tych rzeźb, za które zabrała się już przyroda, barwiąc je po swojemu i upiększając mchem. Jerzy marzył o tej artystycznej współpracy z przyrodą i wielce jest rad, że teraz, kiedy zaczęła ona już działać, rzeźby zaczynają żyć zupełnie innym, swoim własnym, życiem. Wykonanie tylu betonowych rzeźb kosztowało artystę zdrowie, nie pomogło, jak sam mówi, jego kręgosłupowi. Pracował tu półtora roku, będąc już na emeryturze. Pogoda czy niepogoda, robota przy betonie, ciężka jak na budowie. Ale przyświecał mu piękny cel: stworzyć miejsce, przede wszystkim dla dzieci, gdzie mogłyby dotknąć wspaniałego świata trolli i innych postaci ze skandynawskich legend. Góra Tańczącego Garpa jest stale odwiedzana przez turystów ze Szwecji i świata, Księga Gości, która znajduje się na szczycie, musi być na bieżąco wymieniana, tak dużo pojawia się w niej wpisów. A jednak trafić tam wcale nie jest łatwo, nie ma tego miejsca w żadnym przewodniku. Dlaczego? Jest na to kilka odpowiedzi, ale to rozległy temat. Na tą chwilę kilka zdjęć.

Garpe - ogromna rzeźba wykonana z żywicy jakiś czas temu osadzona była na dachu centrum handlowego w Gamleby, przyciągając rzesze klientów. Obecnie znajduje się już pod górą, zapraszając na wędrówkę po świecie trolli.









Jerzy narzekał na konkurencję dla swoich rzeźb na Górze Garpa - oto winowajczynie: cudownie wielkie borówki. Październik, Skandynawia... a one wciąż takie piękne i smaczne!








Z Gamleby przenosimy się teraz do Västervik, gdzie artysta mieszkał wcześniej i stworzył kolejne monumentalne dzieło. Mowa o osiedlu Midgård, które wzbogacił o rzeźby i naścienne obrazy o tematyce mitologicznej. Również do Midgårdu zapraszamy wkrótce na osobną zakładkę na naszej stronie, gdzie pojawią się nie tylko kolejne zdjęcia, ale i szerszy opis całości. Podobnie jak w przypadku Góry Tańczącego Garpa, gdzie artysta tworzył z myślą o dzieciach, także i tutaj przyświecał mu cel, by stworzyć coś dla ludzi, z czym mogliby na co dzień żyć. Wprowadzenie mitologii skandynawskiej w codzienne życie mieszkańców osiedla - to właśnie tak polski artysta przywraca Szwedom ich własne korzenie. Rzecz to wielka i dobrze by było, gdyby Polacy mieli świadomość, że coś takiego się dzieje. Lubimy czuć dumę z osiągnięć naszych rodaków (jak podczas seansu filmu "Na skrzydłach marzeń") - rozpowszechniajmy więc informacje o tym wielkim dziele i o artyście, który go dokonał!


Ask i Embla - pierwsi ludzie.


Smok, który podgryza korzenie drzewa Yggdrasil.

Odpowiedzialne za ludzkie życie i jego dolę Nornorny.










Zostajemy jeszcze na chwilę w Västerviku, gdzie odwiedzamy Campus dla studentów. Budynek zastajemy już praktycznie pusty, ale dzięki uprzejmości pracowników, możemy tam wejść. Zależy nam na zobaczeniu wielkiego naściennego malowidła. W sali, gdzie się ono znajduje, w czasie, kiedy Jerzy Przybył pracował nad nim, znajdowała się sala komputerowa. Dzisiaj przekształcono ją w salę wykładową. Malowidło przedstawia Studnię Mimera, czyli studnię mądrości i pamięci. Pośrodku widnieje głowa tego boga, po prawej widzimy studnię, którą się opiekuje i zanurzone w niej na stałe oko Odena, po lewej zaś dwa Odenowe kruki, których zadaniem jest opowiadanie swojemu panu o wszystkim, co się na świecie dzieje. Celowo wybrał Jerzy Przybył właśnie motyw Studni Mimera do sali, w której studenci zdobywają wiedzę (wówczas za pośrednictwem komputerów) - z opowieści o niej wynika bowiem nauka, że aby widzieć przyszłość, należy znać też przeszłość.






Jako mieszkaniec Västerviku, zaangażował się artysta także w projekt upiększenia miejscowego Domu Starców, gdzie na trzech różnych poziomach klatki schodowej, możemy podziwiać trzy jego prace:




Przyjrzyjmy się jeszcze ich detalom:





Na koniec naszej wizyty w Västerviku, Jerzy zaprowadził nas jeszcze w najbardziej urokliwą, jego zdaniem, część miasta. Opowiadał, że, wbrew szwedzkiemu pędowi do modernizacji, zachowana została w takiej postaci dzięki zaangażowaniu ludzi, dla których charakter starego miasteczka nad zatoką był wartością nie do przecenienia. Maleńkie czerwone domeczki to dawne koszary.






W drodze powrotnej, z Västerviku do Norrköping, zboczyliśmy kawałeczek z głównej drogi, kierując się do miejscowości Ullevi, by obejrzeć tam rzeźbę Jerzego Przybyła przedstawiającą boga Ulla. Bóg ten, na skutek przekształceń funkcjonalnych, z pierwotnego boga łucznictwa i myślistwa, stał się również bogiem Słońca, strzelającym złotymi strzałami. Zdjęcie nie oddaje rozmiarów rzeźby, która (sama postać Ulla, pomijając już tarczę Słońca) ma około 4 metry wysokości.

 
Będąc już w Szwecji, nie można nie wybrać się, choćby na jeden dzień (a to mało, mało!) do Sztokholmu. Sam Jerzy długo opowiadał, dokąd tam warto się udać, co warto zobaczyć. Wybraliśmy się tam więc głównie z myślą o wizytach w różnych muzeach, których zbiory rzeczywiście robią wrażenie.

Wrażenie robi także sam Sztokholm, czy ściślej mówiąc, jego stare miasto, położone na na wyspach i wysepkach, otoczonych wodami zatoki. Dzięki temu jest tam wiele otwartej przestrzeni, a płynące powoli statki działają na człowieka wyciszająco i uspokajająco. Nad brzegami ciągną się rzędy ogromnych, zadbanych kamienic, w samym zaś starym mieście pomiędzy kamienicami i kamieniczkami zdumiewają swoją pierwotną ciasnotą wąziuteńkie uliczki, w których turyści się gubią, co jest też ponoć swoistą atrakcją tego miejsca. Jest tam też wiele sklepów z pamiątkami i masa najrozmaitszych restauracji, ale ceny... raczej dla niemieckich emerytów ;) W każdym razie sam spacer zarówno tymi uliczkami, jak i szerokimi deptakami nad brzegami wody, jest bardzo przyjemny, nawet dla osób nieprzepadających za wielkimi miastami.







Muzeum, które w Sztokholmie naprawdę warto odwiedzić jest Muzeum Vasa. Możemy tam zobaczyć okręt Vasa, wydobyty z dna morza w 1961 i odrestaurowany. Okręt zbudowany został w Sztokholmie z rozkazu króla Gustawa II Adolfa, nazwę otrzymał na cześć panującej dynastii. Wypłynął na morze w sierpniu 1621 roku, z misją napaści na Polskę. Nie odpłynął jednak daleko, bowiem ze względu na wady konstrukcyjne stracił stabilność, napełnił się wodą i zatonął zaledwie... półtora kilometra od brzegu. Co ciekawe, ani samo muzeum, ani nasza "polska" wikipedia nie podkreślają zbytnio celu pierwszej wyprawy okrętu. Wyraźnie mówią o niej jednak rzeźby umieszczone na statku - szwedzcy "panowie" depczący głowy polskich szlachciców, czy sam Jan Sobieski za kratami, w pozycji leżącej... Pierwotnie okręt był kolorowy, bogato malowany. Musiał więc robić ogromne wrażenie i zapewne miał wzbudzić swoim ogromem, potęgą i przepychem respekt (a za nim strach) wśród zaatakowanej ludności. Jednak, jak to się mówi: pycha idzie przed upadkiem.

Vasa Museum to nie tylko sam okręt, który można podziwiać z kilku poziomów, ale również broń, przedmioty użytku codziennego, makiety i ciekawe wizualizacje. Duże wrażenie robią twarze ludzi, którzy wraz z okrętem poszli na dno, zrekonstruowane z czaszek, a wizualnie dopracowane w najdrobniejszym szczególe, na czole jednego z tych ludzi widać nawet maleńkie kropelki potu. Bardzo fajnym pomysłem jest komora, w której słychać rozmowy ludzi z tamtej epoki, w ówczesnym języku. Co prawda turysta obcojęzyczny niewiele z tego wyniesie ;) ale sam pomysł jest świetny. Można też stanąć na bocianim gnieździe, ustawionym na najwyższej kondygnacji i celowo lekko pochylonym. Wrażenie niesamowite!















Ponieważ w czasie naszej wizyty nieczynne było Nationalmuseum, czyli największa galeria sztuki w Sztokholmie, wybraliśmy się do innego ciekawego muzeum, czyli do Muzeum Nordyckiego, gdzie, w skrócie rzecz ujmując, można zobaczyć życie mieszkańców z terenów Szwecji na przestrzeni wieków. Były więc przedmioty użytku codziennego, rękodzieło, biżuteria, zabawki, różne urządzenia, ubiory, meble, elementy budownictwa. Właściwie wszystko, czego potrzeba, by się dowiedzieć, jak dawniej żyli ludzie. Duże wrażenie zrobiły na nas zamknięte za szklanymi gablotami stoły świąteczne i codzienne, na których można zobaczyć wykonane misternie, z zachowaniem najdrobniejszych szczegółów, typowe dla Szwedów posiłki: była i czernina i raki i kiszone śledzie... i wiele innych potraw. Wiele z nich niby to nadgryzionych, napoczętych. Po bezowym cieście na niektórych talerzykach widać już tylko namazane ślady i okruchy. Super pomysł! A już szczytem wszystkiego były rakowe pancerze, pogniecione puszki po piwie i pet papierosowy w pudełku margaryny, czyli pozostałości po tradycyjnej szwedzkiej rakowej imprezie. Dla nas jest to naprawdę fantastyczny sposób pokazania danej ludności. Nie dość, że "od kuchni", to jeszcze w myśl zasady: "pokaż mi swoje śmieci, a powiem ci, kim jesteś".

W Muzeum Nordyckim jest zwykle kilka wystaw tymczasowych. My trafiliśmy na naprawdę ciekawe. Była kabina ze sztuczną zorzą polarną, była wystawa poświęcona światłu i oświetleniu od najdawniejszych czasów po dziś dzień i była wystawa z użytkowymi oraz poświętnymi przedmiotami z Laponii.






Tu coś w podobie naszej gwiazdy, z którą chodzą kolędnicy. Ta niesiona jest przez chłopca, który ma twarz pomalowaną na biało.

Maska z okresu świąteczno-noworocznego. Niesamowite podobieńswo do masek żywieckich Jukacy!!!






Lapońskie buty.



Święty przedmiot lapońskiego ludu Saamów. Samorost podrzeźbiany, jak w przypadku słowiańskiego Dziada.

Obrzędowy bęben lapoński ludu Saamów, schrystianizowanych siłą w XVII i XVIII w. Takich bębnów zachowało się tylko kilkanaście, za względu na to, że wszelkie przejawy dawnych wierzeń wśród Saamów były zakazane i niszczone.





Po krótkiej wizycie w muzeum sztuki nowoczesnej, które nas, mimo dzieł kilku znanych malarzy nie zachwyciło (sztuka, polegająca na epatowaniu brutalizmem i brudem, której tam było najwięcej, do nas nie przemawia), udaliśmy się do dwóch muzeów etnograficznych.

Pierwszym było Muzeum Dalekiego Wschodu z eksponatami z Chin, Japonii, Indii oraz Azji Południowo-Wschodniej.Od Jerzego dowiedzieliśmy się, że przy tworzeniu wystawy do postaci, w jakiej obecnie można ją podziwiać, brała udział także jago córka, Katarzyna.



Wreszcie pod koniec dnia dotarliśmy do Muzeum Egipskiego. Muzeum to zorganizowane jest bardzo dobrze, artefakty ułożone są okresami, gabloty poświęcone różnym zagadnieniom, takim jak życie codzienne, sen i wypoczynek, makijaż, ubiór, przedmioty poświętne, wyposażenie domu czy grobowca. Człowiek zyskuje pewne pojęcia na temat sposobu życia dawnych Egipcjan. Jeżeli poświęci się czas na przeczytanie opisów artefaktów, obraz tego życia zaczyna składać się w sensowną całość. Naprawdę warto się tam udać.


Izis

Mumie zwierząt. Różne zwierzęta wyglądały w tej postaci poważnie i jakoś tak... strasznie. Koty, nawet jako mumie, pozostają kotami, czyli będą odbiegać od normy...



Kotek...




Będąc u Jerzego, mieliśmy też okazję wybrać się do jego rodziny, gdzie oprócz przemiłego przyjęcia, mogliśmy także zobaczyć inne dzieła artysty, w tym kilka z początków jego twórczej działalności.

Natt, córka Daga (fragment)

Deszcz Idei (fragment)

Trygław wg Trentowskiego (fragment)

Grający Płot (fragment)

Korzenie Ygddrasilu (fragment)

Korzenie Ygddrasilu (fragment)

(fragmet obrazu przedstawiającego grajków)

Wąż Midgardzki (fragment)

Nadzieja

(obraz przedstawiający dwa rodzaje kobiet - ciepłą, uczuciową oraz wabiącą zmysłowością)

W mieszkaniu Jerzego znaleźliśmy wiele ciekawych książek, z których artysta korzystał, zgłębiając mitologię nordycką. Pod koniec naszego pobytu u niego, zrobiliśmy kilku ciekawszym zdjęcia, zeskanowaliśmy artykuły Jerzym z publikacji, których w Przybyłówce nie było, przejrzeliśmy też stare przeźrocza, na których szukaliśmy obrazów, których z jakichś przyczyn artysta nie posiada w formie zdigitalizowanej. W ten sposób znaleźliśmy dwa obrazy z cyklu o Kalewali, o których nasz Mistrz nawet nie wiedział, że je ma :) oraz jedną piękną Rudź w odcieniach fioletu. Mamy nadzieję wkrótce przeźrocza te zeskanować i dołączyć do cyfrowego archiwum. 

Jerzy Przybył użyczył też Przybyłówce dwa swoje najnowsze dzieła, tym razem są to pierwsze dwie "kapliczki" poświęcone słowiańskim bogom. Autor cykl ten nazywa "Słowiańskim sacrum". W chwili obecnej kapliczki można zobaczyć w Soli.





Nadszedł czas pożegnania, rozłąki. A było nam razem tak dobrze! To były niesamowicie piękne dni, pełne wrażeń, rozmów, śmiechu i ciepła. Aż łza się kręci w oku na wspomnienie tych wspólnie spędzonych chwil. Całe szczęście Jerzy z pewnością odwiedzi nas znowu w Soli, gdzie zawsze na niego czekamy.

Dziękujemy za ciepłe przyjęcie samemu Artyście oraz jego Rodzinie.

Kochany Jerzy! Koty już grzeją Ci łóżko!


Do zobaczenia W Polsce!

***************

Wracając do Karlskrony, zamierzaliśmy po drodze sfotografować szwedzkie domki i gospodarstwa, które poza swoją charakterystyczną formą i kolorystką, zaskakują... maleńkością. Maleńkie drewniane domeczki z zachowanym regionalnym smaczkiem. Tak różne od naszej polskiej mody na niszczenie naszych własnych regionalnych skarbów architektury i w ich miejsce stawianie wyglądających wszędzie jednakowo murowanych potworków. Niestety pogoda pokrzyżowała te plany, przenikliwe zimno i deszcz sprawiły, że nie sposób byłoby nie zniszczyć aparatu, usiłując wyjść z samochodu. Dlatego mamy tylko kilka rozmazanych zdjęć z drogi. Ale nawet one opowiedzieć mogą o świecie, który nie musi być chorobliwie wielki i betonowy. To też jest Europa, do której Polaków tak ciągnie, że wyzbywają się wszystkiego co własne. Dobrze by było, jakbyśmy brali z niej dobre wzory, a nie tylko te dla naszej kultury i tożsamości fatalne w skutkach.












P.S. Wspomnienia na wodzie pisane...










































3 komentarze:

  1. Piękny reportaż. Jerzego miałem zaszczyt poznać w latach 70-tych ubiegłego wieku, kiedy mieszkał i tworzył w Katowicach. Mimo, że znam jego twórczość z przyjemnością ja sobie przypomniałem. Dziękuję Autorowi reportażu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ależ piękna podróż. Kiedy wybieracie się pobłogosławić Ziemowita ? ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Znając gościnność Jerzego i zobaczenie jego sztuki na żywo robi wrażenie Dobrze opisane gratuluję

    OdpowiedzUsuń